Salonowy świątek
Ten pan zgłupiął chyba z wszyczkim
Łaps! i wyjął mnie z kapliczki
A na koniec tej sromoty
Gdzieś do miasta wywiózł potem.
Rzekła tego pana żona:
Świątka mamy do salona.
A tam u nas jesień cicha
Kwiat umiera, pieśn usycha.
Cnót rarytasie, kwiatuszku woniący
W dni postowania od piersi stroniący
Precz oddaliłeś od się sprośne chęci
I to co nęci.
Od powietrza morowego
No i od wszelkiego złego
Salon nieźle jest chroniony
W kącie wiszą dwie ikony
Budda się w czystości nurza
Pani nowy ma odkurzacz.
A tam u nas jesień cicha
Kwiat umiera, pieśn usycha.
Focyjo nieba, na ruscie piecona
już po prawicy grzecznie zrumieniona
Lepiej co wołasz, na swe wady światło
że ci to mało.
Świątkowałem rok już któryś
Byle do emerytury
Teraz gości brzmią zachwyty,
Jaki ze mnie jest prymityw
Ogłaszają wszystkie stany:
ten to grubo jest ciosany.
A tam u nas jesień cicha
Kwiat umiera, pieśn usycha.
Po upieceniu twoje biedne kości
Jęły wycelać istne cudowności
Przeto lud zbożny
wnet połamał ci je
na reliwkije.